środa, 26 października 2011

Drugie podejście do chlebka bananowego

Wracam, jak obiecałam, do chlebka bananowego.

Po kilku dniach od pierwszego feralnego wypieku znów udało mi się kupić bardzo dojrzałe banany. Po długich rozważaniach stwierdziłam, że wtedy za krótko go piekłam, że to pewnie trzeba dłużej. No i mam w końcu odpowiedniej długości patyczek, to na pewno uda się idealnie wypieczenie ocenić.

I zaczęła się powtórka z rozrywki. Rozpuszczanie, ucieranie, przesiewanie, miksowanie, mieszanie. Wstawiłam efekt tych wszystkich czynności do pieca i patrzyłam nerwowo na zegarek. Po zalecanej godzinie chlebek był nadal niedopieczony, patyczek był mokry. Piekłam więc dalej. W ciągu kolejnej pół godziny ciasto sprawdzałam patyczkiem jeszcze kilka razy i nadal zostawało na nim ciasto. Zaczęłam wtedy, o zgrozo,  kombinować. Najpierw dałam pieczenie od dołu, po dziesięciu minutach dałam na górę, a gdy w mieszkaniu zaczęłam czuć zapach węglącego się ciasta wiedziałam, że stoję w obliczu kolejnej porażki. Ciasto było spalone z góry, boki co prawda i spód były lepiej wypieczone niż za pierwszym razem, ale w środku znów była klucha.

Cóż, chlebek, który został przeze mnie pieszczotliwie nazwany Ciastkiem, znów nie został zjedzony.

Pomyślałam, że porwałam się chyba na zbyt głęboką wodę, że brak mi podstaw i powinnam na początku duuuużo czytać zanim sama zacznę interpretować przepisy. Wykazuję się na domiar złego oślim uporem. Zdecydowałam więc, że zrobię ciasto bez pieczenia, znajdę przepis na chłodzenie musu czy galaretki. Tak też po kilku dniach zrobiłam i wyszło mi całkiem dobre tiramisu, o którym napiszę jednak innym razem.

To jednak nie może być moje ostatnie słowo na temat chlebka. Niech mnie zwią upartym osłem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz